to moje ulubione miejsce w Norwegii

czwartek, 22 grudnia 2011

Kulinarnie – święta w Norwegii


Tegoroczne święta są zagrożone!
W Norwegii zabrakło masła! Półki sklepowe puste, a podobno żadna norweska gospodyni nie zniży się do pieczenia świątecznych ciast i ciasteczek bez masła! Winne jest deszczowe lato, słabe zbiory i stąd niedostatek mleka, które w dodatku za szeroką rzeką popłynęło do produkcji serów!!!
Duńczycy podobno pospieszyli z pomocą i dostarczają swoje masło, ale to za mało. Nie kochają się te dwa narody za mocno, a teraz jeszcze duńskie masło ratuje Norwegów!!! Podobno nawet były akcje rozdawania go za darmo potrzebującym na placach Oslo!!!
My, na szczęście, nie poddajemy się panice – mamy zapas w postaci półkilogramowej kostki i kryzys nam nie straszny. Cóż to zresztą za kryzys! Od nas jeszcze dużo by się mogli nauczyć. Chociażby jak zrobić słynny niegdyś wyrób czekoladopodobny hehe.
No, ale do rzeczy! Reklamy w prasie i radio powtarzają informacje, ze na święta koniecznie trzeba mieć Julepølse (kiełbasę świąteczną), Julebrus (świąteczny napój musujący – gazowany),  Juleskinke (szynkę świąteczną) i lutefisk. Juleskinke mamy, pozostałe smakołyki sobie darujemy. Norweskie napoje musujące są obrzydliwie słodkie i przypominają mi typowe „landryny” z lat 60-tych i 70-tych, nie będę ryzykować kolejnej próby. Julepølse kupiłam na poprzednie święta, skuszona informacjami, że to tradycyjne danie świąteczne, bardzo smaczne i popularne, że kiełbasa jest świetna grillowana itp. Kolorowe opakowanie z choinką i bombkami, skutecznie zasłaniające zawartość, zmyliło moją czujność. I tak odkryliśmy – coś w rodzaju naszej kiełbasy parówkowej!!! Tyle, że nasza wolę zdecydowanie!!!
Co do Lutefisk-a – nie zaryzykuję za nic. Jest to po prostu słynny norweski suszony dorsz, moczony długo w sodzie kaustycznej. Dzięki procesowi moczenia z 1 kg suchego sztokfisza otrzymuje się podobno 5 kg lutefiska. Leży tego teraz sporo w sklepowych ladach chłodniczych. Ładnie zapakowany, w szczelne foliowe opakowania, lutefisk wygląda jak półprzezroczysta galareta w kształcie kawałków ryby, ze skórą lub bez. Na różnych forach szukałam opisu smaku tego „cuda”. Wśród wielu znalazłam jeden, który mi się najbardziej spodobał, a brzmiał mniej – więcej tak: należy tego spróbować, z ciekawośći, jak każdej potrawy w miejscu jej pochodzenia, aby poznać lokalną specyfikę kulinarną, ale myślę, że nie ma wielu, którzy chcieliby to doświadczenie powtórzyć.
Do szynki i kiełbasy polecają Norwegowie jeszcze ciekawy dodatek – kapustę, którą ktoś kiedyś opisał jako zbliżoną do kiszonej. Nazywa się to surkål i faktycznie, jest kapustą, o słodko-kwaśnym smaku. Kapusta jest doprawiona kminkiem, ugotowana i zapakowana w nieprzejrzysty foliowy woreczek a następnie kartonik, tak więc nie widać co jest w środku. Nie jest to złe, tylko tyle, ze nie jest kiszone! 
oto różnica pomiędzy kapustą kiszoną (po lewej) a surkål(po prawej)
Smak kwaśny pochodzi od octu, a słodki od cukru. Nie polecam.

A my – mamy kapustę ukiszoną według tradycyjnych metod polskich, choć kapusta tutejsza. Muszę przyznać, że kapustę mają bardzo smaczną, podobnie jak marchew, cebulę i brukiew.
Nasze, niezagrożone brakiem masła, święta będą bardziej polsko-tradycyjne. Wprawdzie barszczyk „z papierka”, ale uszka prawdziwe, własnoręcznie lepione i w dodatku z zebranych i suszonych w Norwegii grzybów! Zamiast karpia – dorszyk i czerniak w postaci kulek 

 (ukłon w stronę fiskeboler), ale według przepisu polskiego – z dużą ilością cebuli i w cebulowym sosie.
 Będą też pierogi z kapustą i grzybami oraz kluski z makiem – z braku pszenicy na kutię J.

Od 6 grudnia słońce nie pokazuje nam swojego oblicza, dając tylko świadectwo swojej obecności 
w postaci pięknych kolorów  "wschodu"  i "zachodu", o ile jest dobra pogoda. To jest zdjęcie z 18 grudnia. 
Czekamy na powrót Słońca, czekamy na Święta 
i życzymy wszystkim Bliskim, Przyjaciołom i Znajomym:
WESOŁYCH  ŚWIĄT!!!






poniedziałek, 5 grudnia 2011

Pożegnanie słońca


Jutro ostatni raz w tym roku wzejdzie u nas słońce. 
Dzisiaj "było z nami" ponad godzinę : wschód 11:16, zachód 12:23. Wprawdzie go już nie widzimy, bo horyzont zasłaniają nam góry, ale dzisiaj było niemal bezchmurnie i miałam możliwość zrobienia kilku zdjęć.
Taki widok, zaraz po wschodzie słońca, mieliśmy z balkonu
W zasadzie wschód słońca, bardzo kolorowy, przechodzi od razu w zachód. 

Akurat ten drugi nie był dziś efektowny, bo zasłonięty chmurami. 
Za to wczoraj było kolorowo.

Teraz czekamy na pierwszy wschód po zimowej przerwie – już w styczniu.
A w ubiegłym roku ostatni raz widzieliśmy słońce 28 listopada - jeszcze widoczna tarcza "złapana" w drodze na  pobliską wysepkę.
 


W tym roku, 28 listopada, widać było nieco mniej, ale góry tutaj ciut wyższe.


A tak wyglądała dzisiejsza kulminacja

czwartek, 1 grudnia 2011

"Berit"

Norweska prognoza pogody przewidywała silny sztorm na noc 25/26 listopada. Wcześniej, w nocy z 22 na 23, mieliśmy już sztorm z porywami do 25m/s, a ten następny miał się zbiec w czasie z wysoką wodą syzygijną, spiętrzoną przez trwające silne wiatry z S-SW. Prognozy mówiły o spiętrzeniu wiatrowym do ok. 1,0 metra powyżej przewidywanego poziomu wysokiej wody. Nie zapowiadało to przyjemności.

Nie ukrywam, że czekaliśmy na rozwój wydarzeń z niepokojem. Nasze możliwości zabezpieczenia się przed żywiołem nie są wielkie - dodatkowe cumy dla FRI i motorówki, dodatkowa lina - odciąg dla pomostu pływającego, przy którym obie łodzie cumują. No i oczywiście nasza obecność - na wszelki wypadek.

Nasz dom stoi tuż nad brzegiem morza i w przeciętnym dniu oraz przy średnim poziomie pływu mamy taki widok przy pomoście służącym nam za port:





















W sierpniu 2010 roku zdarzyło nam się być na Risvaer przy wyjątkowo niskiej wodzie - wtedy wiatr jej sporo wydmuchał:


 


























Podobnie w kwietniu 2011:


Zdarzało nam się mieć bardzo wysoką wodę, również ze spiętrzeniem wiatrowym:





















Zapowiadana "Berit", o sile huraganu (dlatego otrzymała żeńskie imię), zbliżała się do nas szybko. Norwescy meteorolodzy, wyraźnie w dużym stresie, aktualizowali sytuację często i powtarzali ostrzeżenia dla wszystkich mieszkańców zagrożonych fragmentów wybrzeża (normalnie działają jak przysłowiowa mucha w smole - powoli i często nietrafnie). Na niektórych platformach wiertniczych wstrzymano wydobycie i wymiany załóg. Na oceanie zarejestrowano 15-metrowe fale, a wiatr o sile 30 m/s zanotowano w kilku miejscach.
W dzień poprzedzający "Berit", po sztormie sprzed dwóch dni i przy wysokiej wodzie było tak:





















Mieliśmy dużo szczęścia, że "Berit" trochę zmieniła trasę oraz siłę - w krytycznym momencie znaleźliśmy się
"w oku" niżu, dzięki czemu wiatr nie był tak silny, jak zapowiadano. Gdyby był - strach pomyśleć.  Fala, która dociera na Risvaer, jest stłumiona przez liczne skaliste rafy, wyspy i wysepki rozsiane wokół. Groźne grzywacze, naprawdę imponujące, tracą impet i docierają do nas w łagodnej postaci fali niezbyt wysokiej i dość powolnej. Te ogromne możemy oglądać przez lornetkę, o ile pozwala pogoda i pora dnia.

"Berit" przyszła nocą więc niewiele widzieliśmy, ale i to wystarczyło. Oto jak wyglądał nasz pomost w porcie:

Dzielnie pilnowalismy go, dociążając pomost beczką wody, wyławianymi z wody grubymi belkami (będzie czym palić w piecu) i własnymi osobami, też niezłej wagi.
a tak prezentował się ten przy samych drzwiach do warsztatu:


"Berit" zrobiła generalne porządki - zabrała wszystko co nie było schowane dość wysoko albo zamocowane  dość mocno. Zniknęły na przykład stare trapy, które codziennie widzieliśmy z okien.































Poziom wody w krytycznym momencie przekroczył w niektórych miejscach dotychczasowe wyniki. Tak było w Kabelvag, gdzie woda podniosła się o 5 cm wyżej niż wynosił poprzedni rekord, z 1949 roku. To miasto bardzo też ucierpiało.
Bilans tego sztormu można zobaczyć na zdjęciach udostępnionych w elektronicznej wersji lokalnej gazety Lofotów - "Lofotposten" http://www.lofotposten.no/lokale_nyheter/article5823346.ece
A to zdjęcie z Kabelvag, zapożyczone z tej rubryki:
W tym porcie byliśmy dwukrotnie we wrześniu. Wtedy to miejsce tchnęło spokojem.

Na szczęście dla nas siła "Berit" nie była tak wielka jak zapowiadano. Przy ogromie szkód, jakie sztorm wyrządził, szczęściem okazuje się nietypowa jak na koniec listopada temperatura - wciąż jest dodatnia i utrzymuje się na poziomie 4-6 stopni.

środa, 9 listopada 2011

To już listopad


Minął już ponad miesiąc, od kiedy jesteśmy na Risvaer. Planowo mieliśmy tutaj dotrzeć 29 października, po dokładnym spenetrowaniu wybrzeży po obydwu stronach Vestfjorden. Z całego planu udało się jedynie zobaczyć Lofoty, i to niecałe. Prawdę mówiąc nic ekscytującego. Może latem, kiedy tętni tutaj życie, jest ciekawiej, ale my unikamy miejsc zagęszczonych turystami. Żal wybrzeża po drugiej stronie. Może uda się choć popłynąć do narodowej góry Norwegii – Stetind, tuż nad Tysfjordem, którą widzimy z naszego "zimowiska” przy dobrej pogodzie. Podobno tam, w ślad za licznymi ławicami śledzi, często zapuszczają się wieloryby. Wiemy od zaprzyjaźnionych tubylców, którzy mają za sobą po kilka takich spotkań.


Cały październik wypatrywaliśmy również z utęsknieniem naszych skrzydlatych sąsiadów – orłów. Poprzedniej jesieni odnieśliśmy wrażenie, że jesteśmy dla nich ciekawostką wartą obserwacji. Ilekroć ktoś z nas pojawiał się na tarasie – na domem lub w jego pobliżu przelatywał orzeł, rozglądając się uważnie. Czuliśmy się obserwowani! Orły przesiadywały, pojedynczo, parami, a nawet w większych grupkach, na sąsiednich, skalistych, wysepkach.





Oto historyjka obrazkowa z ubiegłego roku: 
dzielny myśliwy, ze zdobyczą w pazurach.
leci na wysepkę
zlatuje się szybko rodzinka, uczta trwa w najlepsze, ale…

Psuje się pogoda – przelotny ale intensywny opad śniegu nieco zepsuł im humory

A po chwili ostatni z rodzinki postanowił jeszcze podsuszyć pióra.

A tutaj – jak piękny lot orła 
kończy się lądowaniem
i startem
zdecydowanie odbierającym całe dostojeństwo jakie się orłom zwykle przypisuje. 
Ale w locie są zachwycające…
A tu kilka klatek z naszego podglądania gromady (było w pewnej chwili 8 sztuk!!!) orłów, skuszonych resztkami z naszego połowu
 to zdjęcie wykonane Sony
 a te Kową:
Przez cały październik wypatrywaliśmy ich niecierpliwie i bezskutecznie. Kilka razy jakiś przeleciał w sporym oddaleniu – i to wszystko. 

I oto od około 10 dni są orły!!! Znowu zajęły swoje stanowiska obserwacyjne, w zależności od kierunku wiatru wybierając wygodne wierzchołki wysp. 
Wczoraj dwa siedziały nawet dość długo w jednym miejscu, potem jeden zerwał się i odleciał. Odległości pozwalają wykorzystać naszą Kowę – wprawdzie gołym okiem potrafimy orły wypatrzyć, ale Kowa daje szansę obserwacji szczegółów. Wczoraj właśnie miałam okazję obserwować zapasy (orły między sobą nie walczą, raczej się „przepychają”, możliwe że obserwujemy po prostu kochającą się rodzinkę) przy upolowanej rybie. Jeden z orzełków upolował i wcinał, drugi od czasu do czasu mu przeszkadzał, ale nie odbierał pożywienia.
Natomiast dwie upierdliwe wrony, które krążyły wokół, denerwowały nawet mnie . Niestety, deszcz nie pozwolił na uzyskanie ostrych zdjęć z Kowy, za to podglądanie było ekscytujące! Ciekawe, czy uda nam się jeszcze raz zaprosić na ucztę rybną takie stado tych cudnych ptaszydeł, jak to miało miejsce w roku ubiegłym? Resztki z najbliższego połowu znowu zawieziemy na „wyspę Pedera”.
Jeden orzeł spędził trochę czasu, cierpliwie nam pozując, na tyczce oznaczającej mieliznę, właśnie na tej wysepce przed naszymi oknami.





Nawiasem mówiąc nazwa wyspy powstała trzy tygodnie temu, kiedy nocą, przy wietrze około 18-20 m/s, jeden z naszych sąsiadów –Peder – strandował na tej wyspie, bo skończyło mu się paliwo. Na szczęście udało mu się podłączyć drugi zbiornik i odpłynąć, ale co się najadł strachu, to jego. Utopił też na wyspie telefon wiec przypłynął do nas (jedyni na wyspie), żeby zadzwonić do rodziny i uspokoić, że dotarł na miejsce.

poniedziałek, 24 października 2011

Foto-kata-strofa


Aż nie chce mi się pisać!
12 października o 11:28 zrobiłam ostatnie zdjęcie moim Sony…. 
Padało wiec później tego dnia aparatu nie używałam.

Następnego dnia chciałam uwiecznić widok za oknem, nacisnęłam przycisk uruchamiający aparat – a tu nic!!! Nie pomogły wymiany pamięci, baterii itp. Nawet go rozkręciłam, ale mimo usunięcia wszystkich widocznych śrubek nie dał się otworzyć. Przydały się przynajmniej drobniutkie śrubokręciki, które wyciągnęłam kiedyś z Koronie z koszyka „wszystko po 5 zł J). Coś trzyma dwie części obudowy. Na siłę nie chcemy, może da się kiedyś naprawić. Na razie podróż do Polski to odległa przyszłość, a tutaj pewnie najbliższy serwis jest w Oslo. 
Wyciągnęłam z zakamarków bagażu starego HP PhotoSmart. Aparat z historią. Słuzył nam wiernie przez całą karierę pływacką Kaśki i we wszystkich wyjazdach w okresie 2001-2008. No cóż. Trzykrotny zoom optyczny, dwukrotny cyfrowy. Przy 15- krotnym zoomie Soniaka to brzmi śmiesznie, ale się staruszek przyda. Niestety, efekty są takie sobie. Mogę zapomnieć o szybkich zdjęciach przelatujących ptaków. Jedno zdjęcie zapamiętuje kilka sekund. O pojemności pamięci nie wspomnę. Kowa, ze względu na ciągle wiejące wiatry, jest używana tylko do fotografowania widoków przez okno – na balkonie trzęsie nią niemiłosiernie. Ubyła mi największa przyjemność pobytu tutaj…
Pogoda jakby chciała mi to wynagrodzić – deszcz przeplatany mżawką od początku pobytu na Risvaer. Mamy jeden dzień pogodny na 3-4 deszczowe i wietrzne.
Nie ma też szans na zorze – przynajmniej je sobie pooglądam bezstresowo. Do tej pory głównie starałam się zrobić dobre zdjęcia.

Po kilku dniach deszczu spłukało nam śnieg z okolicznych szczytów i w którymś z nielicznych słonecznych momentów góry wyglądały jesiennie, ale już znowu są pobielone.




                                                                to już zdjęcia robione  "staruszkiem "HP
Mieliśmy też prawdziwy festiwal tęczy. Przez kilka dni tęcza pojawiała się na tle wzgórz w okolicy Arsteinen i Pundsletty – jeśli nie pełny łuk, to przynajmniej intensywnie wybarwiony fragment. Taki widok zawsze poprawia nastrój.
czyż nie piękna pogoda?



jeszcze "soniaczkiem"


















A to już zdjęcia robione sprzętem aktualnie
używanym. Muszę przyznać, ze kolory odwzorowuje wiernie :)


tak było 21 października
Szykowałam się jeszcze na jesienne zbiory owoców bażyny, które podobno najlepiej zbierać po pierwszych przymrozkach, ale po tych potopach mamy dookoła skały pokryte bagienkiem. Wszystkie (nieliczne zresztą) owoce albo spadły, albo są rozmoknięte. A taka byłam ciekawa efektów spożycia! 
Różne źródła piszą niezwykle ciekawie o bażynie. Od smacznej po trującą - ciekawe jak jest naprawdę :). Tutaj można, w wybranych sklepikach, kupić (za duże pieniądze) maleńkie buteleczki z syropem z bażyny - widocznie Norwegowie są odważniejsi, a może efekty użycia są interesujące???
Nasze zwierzątka (pardwy i norka) wyglądają żałośnie. O ile norka jakoś sobie radzi, bo przecież umie i lubi pływać i mokre futro to nic dla niej niezwykłego, o tyle biedne kuraki siedzą smętne i napuszone w możliwie zacisznych zakamarkach i otrząsają się z obrzydzeniem. Rzeczywistość znacznie odbiega od wspaniałych prognoz yr.no. Nawet w tej chwili – według prognozy wieje nam z południa 6-8m/s, a za oknem owszem, 8m/s, ale z NE!!! Można by się uśmiać, gdyby to nie było takie żałosne. Kolejne niże robią sobie wycieczki wzdłuż wybrzeża Norwegii, a my nic na to nie możemy poradzić!!!